[https://de.wikipedia.org/wiki/Rosa_Luxemburg#/media/Datei:Rosa_Luxemburg_Pinkau.jpg]
Tymczasem Róża Luksemburg mówiła do Maurycego powożącego z kozła, a przez to nic nie słyszącego, bo hałas okutych jeszcze w Wiedniu blachą kół o bruk w Breslau zagłuszał jej słowa, które akustycznym rykoszetem biły od kamienic dzielnicy uniwersyteckiej. A Róża Luksemburg tłumaczyła anachronizmy podróży i że od czasu śmierci czas jej się już wcale nie dłuży. Miała też parę myśli rewolucyjnych, o których koniecznie chciała mu opowiedzieć, ale Maurycy z bata strzelał, oczywiście nad głowami koni, które i tak będąc zaczarowane, rżały na to tylko nieustraszenie. Nie były to bowiem konie byle jakie, wręcz przeciwnie, były i kare i srokate, wszystkie o błyszczącej sierści i błysku szaleństwa w dzikim oku i pięknym pysku. Same się do biegu dalszego zachęcają, bo w Warszawsko-Praskiej Książęcej Stajni owies i przewiewny boks obiecany mają. A jednak koło Częstochowy konie stają. Dyszą chrapliwie i mówią, że dalej nie jadą. Abu Marat już rozbija namiot w szczerym polu, pod wiszącą jurajską skałą, skąd nietoperze latają. A przy ognisku Maurycy wreszcie słyszy Różę Luksemburg, jak mówi, że wolność jest zawsze prawem do niezgody na zło. – Otóż to! – wykrzyknął Książę Warszawski. – U siebie w Warszawie pozwolę na każdą rewolucję, o ile będzie dość umiarkowana. I tak o polityce przegadali do rana.